BikeMaraton 2014
-
DST
54.00km
-
Teren
54.00km
-
Czas
04:49
-
VAVG
11.21km/h
-
Kalorie 3480kcal
-
Podjazdy
1700m
-
Sprzęt kross
-
Aktywność Jazda na rowerze
...jedno jest pewne, każdy zawodnik ma po tym wyścigu dziesiątki historii do opowiedzenia w domu, znajomym a także kilkanaście linijek możliwych do napisania...
Pojechaliśmy z Zielonym na miejsce startu pod Chełmiec. Zaskoczył mnie widok tylu samochodów, myślałem że góry i nie najlepsza pogoda przyczynią się do tego, że na starcie raczej nie będzie tłoczno. Dzień przed startem walczyłem z nowym łańcuchem, który źle zamontowałem i przerzutkami. Co się okazało, przerzutki nie działały dobrze a wręcz do dyspozycji z przodu miałem tylko średnią tarcze i czasami dużą. Najniższa nie była dla mnie, idealnie na góry. Może tu właśnie upatrywał bym moje problemy późniejsze ze skurczami. Ale za to jak czasami pędziłem pod górę to się współtowarzysze dziwili, niestety pod koniec to ja się dziwiłem ile osób mnie wyprzedza kiedy biłem i rozciągałem swoje uda na poboczu.
W kontakcie byliśmy ze znajomym Grześkiem z Opola, którego nawet Zielak spotkał na trasie, ja niestety nie bo startował z innego sektora a dodatkowo jechał mini więc zanim ja dojechałem to on już był w drodze do domu.
Start seria zakrętów, na prostej prowadzącej na Chełmiec, spada mi na wstępie łańcuch. Początek trasy dobrze znany. Gdzieś tam wcześniej słyszałem, że będzie duża kałuża, nagle widzę, że większość ludzi się wypina z spd i jakoś próbuje ją przejść, ja natomiast wyhaczyłem kawałek ziemi po prawej stronie i przejechałem na szybkości tą przeszkodę mijając 15 osób co najmniej. Pierwszy poważniejszy zjazd i korek, ludzie wariują (Zielony ostrzegał mnie przed takimi kolarzami, z sektora 7, którzy nie mają opanowanych dobrze zjazdów), wypinają się znów, przez chwilę się sam zastanawiam czy nie powinienem zrobić tego samego, ponieważ zagrodzili całą drogę. Znów wykorzystałem przestrzeń, tym razem po lewej i pojechałem bokiem po trawie. Po dobrym zjeździe wyłonił się mega podjazd, niestety każdy już podchodził w naszej grupie. Po kilkunastu kilometrach ukazał się mega zjazd, stromizna z błotem, nie odważyłem się, dodatkowo schodząc z roweru złapał mnie pierwszy raz skurcz w udzie. Podjazd pod Chełmiec jak i zjazd bardzo dobry, niesamowicie szybko prułem w dół, ponieważ znam te zjazdy. Najlepszy moment wyścigu - zjazd powolny, raczej nigdy nie jechałem nim, zjazd co raz to z większym nachyleniem, pojawia się woda, więcej wody, nagle właściwie można powiedzieć, że zjeżdżaliśmy potokiem, dużo ludzi narzekało prowadząc rower, inni wypięci jedną noga jakoś próbowali to ogarnąć, i właśnie taki delikwent nagle postawił rower w poprzek "rzeki", ja zjeżdżając na maxa musiałem się położyć w krzaki. Błoto do właściwie samego końca nie sprawiało mi większych problemów. Pierwszy bufet zaliczyłem w parę sekund, miałem wodę w bidonie i bukłaku więc zabrałem dwa ciastka i pojechałem w długą w stronę Trójgarbu. Przez ulice przejechaliśmy przed Jabłowem, następnie wspinaczka pod Trójgarb, przejazd przez łąkę i do lasu, długi podjazd i zjazd znajomy więc znów szybciej pędzę. Skończył się właściwie w miejscu gdzie niedaleko wjeżdża się na górę od strony Starych Bogaczowic. Chwilę pod górę, widzę drugi bufet a przy nim pełno ludzi, postanowiłem jechać, gość podał mi tylko jeden kubeczek i jazda, to był duży błąd, ponieważ czekały mnie mozolne, powolne podjazdy, tutaj się namęczyłem dopiero bez małego przełożenia. Jechałem długo z jakimś starszym panem, licząc że za chwilę będzie ostatni bufet i ogółem meta (licznik zamontowany ostatnio coś nie działał poprawnie). W między czasie się lekko rozpadało i po raz trzeci nad głową przechodziła burza. Za chwilę wyjrzało słońce, popaprana pogoda ale ważne, że nie leje mocno.
Na licznych podjazdach łapią mnie kolejne skurcze, raz taki, który mi w ogóle nie pozwolił na jazdę, przystawałem i jechałem, ciągle doganiając pewną grupę górali, po czym znów to samo, oni odjeżdżali a ja na poboczu walczę ze skurczem.
Wjazd na ostatni bufet, tym razem odłożyłem rower na bok, rozprostowałem nogi, bidon napełniony izotonikiem, kieszenie wypchałem ciastkami i owocami, w sumie za długo to nie odpoczywałem, kilka fotek będzie jak jadę rowerem obżerając się różnościami. Czas na końcowe metry, niestety dla mnie mega tragiczne, jedzenie dostarczona dużo energii, doganiam znów kogoś, całkowicie puszczają mnie bóle mięśni, Tabliczka 5km do końca, próbuje coś jeszcze wycisnąć i nagle silny skurcz, noga unieruchomiona, rozciągam się na boku. Kiedy w końcu puścił zaczął się zjazd po błotku i nagle poślizg, przelatuje przez rower, uderzając kaskiem w kamień, krew się leje na łokciach, kolanie, ból odczuwalny na barku i biodrze, wstaje i łapie mnie dodatkowo kolejny skurcz a za moimi plecami glebę zalicza kolejny biker. Jadę dalej. Na kolejnych zjazdach kogoś doganiam, modliłem się by już nie było podjazdów, były niestety jeszcze dwa albo więcej a ja już musiałem kilka razy stawać. Do mety zjazd szybki, parę zakrętów i jestem na mecie z paroma innymi zawodnikami ale już się nie miałem ochoty ścigać by przy ludziach nie robić szopki. Zielo o wiele szybciej na mecie niż ja, podjechałem do auta a on już zapakowany i przebrany, rower umyty był na dachu auta. Makaron, losowanie i mycie roweru, uciekamy z Mordoru w strugach deszczu.
Jadę do domu, kąpiel i ... powrót do Mordoru na grilla :) parę procentów pozwala zapomnieć o zmęczeniu i ranach. Oczy się same zamykają koło 23h. A jutro jeszcze praca w komisji :) w niedzielnych wyborach
update: jakoś się udało, tylko jeden koleżka postanowił poprzeszkadzać i podarł kartę do głosowania i cały protokól był już lekko problematyczny z błędami miękkimi. 
http://www.endomondo.com/workouts/346619498/677106...
m. open 396/448 + 32 (nie dojechali)
m kat m2 85/92
czas 04:49:21
Kategoria Dłuższe trasy











