Nad Bałtyk 2015
Dystans całkowity: | 500.52 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 21:01 |
Średnia prędkość: | 23.82 km/h |
Suma podjazdów: | 1537 m |
Suma kalorii: | 17476 kcal |
Liczba aktywności: | 4 |
Średnio na aktywność: | 125.13 km i 5h 15m |
Więcej statystyk |
Keszowe Niechorze z samego rana
-
DST
3.00km
-
Czas
01:30
-
VAVG
30:00km/h
-
Aktywność Chodzenie
Z samego ranka budzę się by wyprostować kości, za oknem lekko pochmurno, martwię się, że z popołudniowej kąpieli nici. Towarzysze śpią w najlepsze, ubieram się i idę na polowanie. Pierwszy wpada przy latarni, schodzą z niej nad brzeg oślepia mnie słońce - może nie będzie jednak tak źle. Woda w morzu marzenie, była cieplejsza niż popołudniu, szkoda że nie miałem ręcznika. Idę na molo, wiatr dalej dąsa a fale rozbijają się o brzeg, gdzieniegdzie ludzie rozbijają już swoje parawany, spryciarze. Wychodzę gdzieś obok pomnika obrońców Niechorza, tu łapię drugiego. Powoli muszę się wracać do pokoju, o 9 musimy się wynieść a trzeba ogarnąć pokój, reszta powinna już nie spać, budzik ustawiłem na 8. Na placu foki zbieram trzeciego a przy starych budynkach osadniczych - czwartego. Szkoda, że brak czasu, bo kesze fajne wpadają szybko i pokazują konkretne miejsca. Wracając do kwatery przez przypadek wszedłem do czyjegoś pokoju obok - hehe. Ale nie miał nikt z tym problemu. Wróciłem a cała ferajna dalej w śnie, musiałem obudzić towarzystwo.
Popołudniu już typowy relaks przy pięknych falach Bałtyku, w sumie to jest najfajniejsze w tym morzu, super się bawiliśmy z każdą kolejną nadchodzącą falą.
http://app.endomondo.com/workouts/580054151/677106...
Kategoria Nad Bałtyk 2015
Wyprawa nad morze - dzień III
-
DST
196.70km
-
Czas
07:56
-
VAVG
24.79km/h
-
Kalorie 6905kcal
-
Podjazdy
1171m
-
Sprzęt Bestia
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wcześnie wstajemy, jest chyba parę minut po 6. Poranek zapowiada piękny słoneczny dzień, przywitaliśmy go na balkonie wciskając dżemor i parówki. Wyprane stroje są jeszcze wilgotne, milo przez chwile się w nich jechało.

Zebraliśmy się, rozmyślając czy damy rade usiedzieć na rowerze, poszliśmy do garażu po rowery. Po chwili biliśmy już na nich, może nie z uśmiechem na twarzy ale już nastawieni na szybki finisz dzisiejszego dnia nad morzem, to była moja motywacja bynajmniej. Kilometry w milczeniu wpadają nawet szybko, nawet się nie obejrzeliśmy a już byliśmy w Dobiegniewie - naszym teoretycznym wczorajszym noclegu. Choszczno osiągamy jeszcze przed wielkimi żarem, robimy dwa krótkie postoje pod dwoma marketami. Jak zwykle przyjmujemy cukry i uzupełniamy wodę. W Suchaniu lekko się gubimy, dodatkowo Zielo zagotowuje :) po chwilowym krążeniu i szukaniu asfaltu kierujemy się we właściwym, północnym kierunku. Żar z nieba ustąpił silnym podmuchom wiatru, z północy na południe, dla nas paszczowiatr, jak się okazało do samego końca. Musieliśmy wkładać o wiele więcej siły, zjazdy nie były przyjemne, wiatr tak hulał, że nie mogliśmy się rozpędzić. Już lepiej było podjeżdżać bo przynajmniej pagórki zatrzymywały wiatr. Właśnie, nie wiem czy to efekt zmęczenia ale jakoś wydawało mi się, że na tym ostatnim etapie było dużo wzniesień i przewyższeń co by potwierdzały dane z endomondo ale nie wiem na ile mogę w nie wierzyć. Ok godziny 13 na 95km dzisiejszej podróży rozglądamy się za sklepem, następuje kryzys, a miejscówka obok sklepu zachęca na mały odpoczynek. Woda + ciekawe kanapki, hehe muszę je opisać, Zielu miał typowego fishamaka - przekrojona bułka z dwoma kotletami rybnymi. Ja typowy ... no właśnie, ciężko to nazwać, przekrojona bułka z dwoma kiełbasami. Zastanawiamy się wspólnie jak kijowo jest mieszkać tak daleko od morza, gór brak, jak żyć :) Popiliśmy to piwkiem, rozłożyliśmy ręczniki i pod drzewem spędziliśmy kilkadziesiąt minut. Wdaliśmy się w rozmowę z miejscową starszyzną, my bronki, oni nalewki pod baldachimem, co kto woli. Próbowali nam wytłumaczyć drogę nad morze ale coś się gubili w myślach - "patałachy" jak sami na siebie wołali. Niechętnie ruszamy dalej, prawdopodobnie zasnęlibyśmy na dobre gdyby nie zamknięty sklep, przerwa w pracy skutecznie nagromadziła tłum na ławce obok i przez siatkę dokładnie słyszeliśmy ich rozmowy, które nas wybudziły. Jechaliśmy strasznie powoli, wiatr hulał w najlepsze a asfalt był bardzo złej jakości, powoli pogoda zaczynała się zmieniać, słońce schowało się za chmurami. Trzymamy się głównych dróg, czasami dajemy sobie zmiany ale razem stwierdzamy, że morale podupadło, dużo sił nie zostało w baku. Na 130 km robimy wjazd do Wierzbięcina, byłem potwornie zmęczony, znów ratujemy się kolą i izotonikami. Głowy położone na blacie ławki, wzrok w podłogę wskazywały na kolejny kryzys, ciężko było przekonać Ziela byśmy się już zbierali, dodatkowo wynikła mała sprzeczka odnośnie drogi, którą mamy jechać, Zielu chciał uniknąć trójkątów i jechać przez niezbadane drogi skracając nieco drogę. Jakoś go przekonałem byśmy trzymali się pewnych tras, kilometr więcej nas nie zbawi.
Dojeżdżamy słabym asfaltem na koniec Żabowa, doskonale pamiętam ten odcinek trasy z google street view, Przejazd kolejowy po lewej a my w prawo. Strasznie ruchliwa droga, zmieniamy się co jakiś czas, uśmiech najpierw mi a potem Zielowi schodzi z twarzy. Dojeżdżamy do Płot, nasza podróż jest już bardzo bliska ukończeniu, ok. 40km do morza ale znów mocno pod wiatr, robi się nawet chłodno, zanosi się na deszcz. Następnym przystankiem są Gryfice, bardzo nalegałem na przystanek bo straciłem czucie w lewej stopie. Zatrzymujemy się na stacji gdzie Zielu w międzyczasie korzysta z Wc. W tym samym momencie nadchodzi deszcz. Odpoczynek staje się dłuższy, jest jeszcze ślisko gdy się zbieramy, 30 km już czuć bryzę z nad morza. Dziewczyny z pensjonatu obserwują nas na Endomondo, mają słodką niespodziankę dla nas ale my mamy jeszcze z godzinę jazdy przed sobą. W Karnicach o mało co bym nas nie wepchnął w nie tą drogę co trzeba, Zielo był na szczęście czujny, małe spojrzenie na mapę w komie i wiemy, że praktycznie Lędzin będzie naszą ostatnią miejscowością przed osiągnięciem celu. Widać już nawet latarnie morską, Zielu nawet zażartował, że teraz nie schodzimy poniżej średniej 30km/h. Zgodziłem się chętnie, tym bardziej że nie miałem na liczniku takiego wyniku, więc dopóki nie osiągnę tego wyniku, to nie będę jechać poniżej. Taka gra słowna. Ostatni postój na małe siku i końcówka, robimy zdjęcia pamiątkowe przy wjeździe.

Myślimy o tym czy nie podjechać gdzieś by dobić do 200km dziś ale pomysł po paru metrach myśl ta odchodzi w zapomnienie, nie ma już chęci, każdy licznik pokazuję inne wyniki, wolę już coś zjeść niż robić dodatkowych 5km. Dobra decyzja, bo dziewczyny stały już przy bramie. Miło było zobaczyć ich uśmiechy, to jednak przez dużą część podróży była motywacja, zrelaksować się na plaży z najbliższą osobą, gdyby nie ten wiatr dojechalibyśmy szybciej ale cóż ważne że cali i zdrowi jesteśmy na miejscu. Po zjedzeniu przepysznego gofra napchanego na maxa owocami, myjemy się i zabieramy na plaże, zachodu słońca nie zobaczymy przez chmury ale posiedzimy przy grillu i piwku. Okazało się, że można przejechać 500km bez właściwie żadnych strat, ból ramienia ustał, nie mieliśmy żadnego defektu, choć w mieście kiedy już padało późnym wieczorem, poślizgnąłem się na schodach w moich japonkach wychodząc ze sklepu. Moja mała się śmiała wraz z inną panią, podobno ratowałem nie siebie, a piwa, które miałem w kangurku. Lekko poobijany wstałem i poszedłem spać, dobrze że nic sobie z kręgosłupem nie zrobiłem o kant schodów.
Podsumowanie
Wypad super, po prostu spełnienie marzeń i przekroczenie swoich granic, jeszcze nie dawno nie miałem żadnej wyprawy ponad 200km, dziś mam niemal trzy takie wyczyny pod ten dystans, z tego dwa pod rząd nad morze. Jedyne czego żałuję to czas, czas który nas gonił, chętnie poznałbym bliżej uroki miejsc przez, które mieliśmy przyjemność przejechać. Wielki hart ducha, wytrwałości, silnej woli by dalej kręcić, jak sam Zielu przyznał dopiero w miejscowości Dobra uwierzył, że damy radę, ja cały czas w to wierzyłem, nie wiedziałem tylko ile nam to zajmie, jechałem od miejscowości do miejscowości wiedząc, że za każdym razem zmniejsza się odległość do celu.
W sumie nasz największy w życiu przejazd mimo jakiś tam większych lub mniejszych schorzeń zrobiliśmy w prawdopodobnie najgorętszy weekend w roku (prawdopodobnie bo ten ma być jeszcze gorętszy). Ale lepiej, że było słońce niż mielibyśmy jechać w deszczu. Czas spędzony nad morzem był piękny, mimo iż był to właściwie niepełny dzień, bo już nazajutrz wyjechaliśmy autem do domu. Teraz musieliśmy stawić czoła nowemu wyzwaniu, mianowicie skurczom, bólom mięśni i zakwasom. Największy problem miałem z tym w poniedziałek w pracy ale już po paru dniach problem znikł.




Dane z mojego licznika
Przejechanych - 514 km
Czas jazdy - 19:38 h
Średnia prędkość - 26,17
Dane z licznika Ziela (najbardziej prawdopodobne)
Przejechanych - 497 km
Czas jazdy - 19:30 h
Średnia prędkość - 25,75
http://app.endomondo.com/workouts/577267075/677106...
Kategoria Dłuższe trasy, Nad Bałtyk 2015
Wyprawa nad morze - dzień II
-
DST
191.60km
-
Czas
07:10
-
VAVG
26.73km/h
-
Kalorie 6700kcal
-
Podjazdy
366m
-
Sprzęt Bestia
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wstaliśmy wcześnie choć powoli się zbieraliśmy z łóżek. Zrobiliśmy wyprawę do wioskowego sklepu gdzie zakupiliśmy wodę i coś na ząb. Gdy wróciliśmy na następnym talerzu czekały na nas kolejne pięknie ułożone ogóreczki - żeby nie było jednego wkroiłem sobie do bułki, z pasztetem nawet dawał rade.
Ruszamy dopiero po 9, zakładamy na dziś 200km i próbę ominięcia żaru z nieba koło południa. Szybki dojazd do Głogowa, do którego prowadziły fajne pagórki, jak minęliśmy ostatnią, oczom naszym ukazała się wspaniała panorama nizin polskich.

Dzięki dojazdowi do Wolsztyna mamy przejechane do 13h 80km ale żar z nieba nie pozwala na dalszą jazdę, kupujemy napoje i ręcznik i lecimy nad wodę, która okazuje się jest w samym centrum miasta, szczęściarze. Fajnie zagospodarowane miejsce, rozbijamy się w cieniu, woda w jeziorze chłodzi ale jest ciepła. Rozkoszujemy się przerwą ile możemy, gadamy, dzwonimy i uzupełniamy cukry i wodę.

Wyjazd przed 4, musimy dokręcić ok 120km. Daleko nie ujechaliśmy jak odezwały się nasze brzuchy, głód był wielki, umówiliśmy się, że pierwszy zajazd przy drodze z jedzeniem odwiedzamy, niestety przez długie kilometry nie było nic, nawet wioch jakoś mniej. Wpadamy na przedmieścia Nowego Tomyśla (UWAGA AUDYCJA ZAWIERA LOKOWANIE PRODUKTU) trafiamy na pierwszą restauracje, która zwie się DORA. Klima w środku, tanie jedzenie, pyszne i miła obsługa, wszystkie nasze zachcianki zostały spełnione, lód posłużył do ochłodzenia naszych napojów w bukłaku i bidonach. Nawet zamówiliśmy po obiedzie dodatkowo jeden obiad na pół, który potem odbijał nam się do wieczora. Niechętnie pakujemy się znów na rowery, ale musimy cisnąc by potem jak najdłużej cieszyć się jak widokiem morza. Droga się dłuży, za zjazdem z A2 na drodze do Miedzychowa, Zielu odnotowuje bardzo wysoką temperaturę asfaltu na ekranie drogowym. Asfalt nagrzewał się cały dzień i do późnego wieczora oddawał ciepło, dlatego postanowiliśmy na drugi dzień jechać o wiele wcześniej. Powoli kończy się mi woda a w wioskach o ile jakieś są, to nie ma sklepów, Zielu proponuje skręcić w Lewinówku do wioski, ma przeczucie, że tam znajdziemy to czego szukamy - natrafiamy na jakąś kulawą okoliczną panią, oczywiście Zielu zagadał :). Niestety przejechaliśmy całą wiochę i sklepu nie widać, był jeden ale zamknięty (chyba na stałe), na szczęście trafiliśmy na miłych ludzi, którzy nam pomogli, nie tylko nas nakierowali na najbliższy sklep ale poczęstowali oranżadą zimniuteńką, ale także może to dziwnie zabrzmi, pozwolili skorzystać z ich pojemników z wodą by się trochę schłodzić, proponując ręczniki. Z tego ostatniego nie skorzystaliśmy bo i tak pogoda sprawiła, że do końca rozmowy byliśmy już prawie wyschnięci. Zbiliśmy temperaturę ciał i po podziękowaniu i wymienieniu reszty grzeczności i pozdrowień ruszyliśmy dalej.
W Międzychodzie krótka przerwa, w necie lukamy za ewentualnym noclegiem, w zależności od sił i chęci, po drodze rozglądamy się za noclegiem, znów mało wiosek, cisza i lasy, pokojów brak, żadnej tabliczki nie widać. Dojeżdżamy tak do Drezdenka, późnym wieczorem, oglądamy mapę miasta, wiemy że jest jeden drogi hotel reszta to jakieś ośrodki wokół miasta. W rynku natykamy się na poczciwego starca (byłego amatora kolarstwa, pokazuje swoje szlify), który próbuje nam pomóc, kiedy okazuje się, że nocleg nasz wstępnie rezerwowany jest o 20km od nas, za namową Ziela wybieramy droższą opcję.
Hotel 4 Strony Świata bardzo ładny, obsługa miła, zamawiamy tanią pizze u nich a po bronki lecimy na rynek znów. Tam pełno młodzieży - napitej młodzieży, tak że ledwo siedzą i chodzą a dalej w kolejce po alkohol stoją. Pokój idealny do regeneracji organizmu, zostawiamy rzeczy, schodzimy do ogrodu gdzie wciągamy posiłek i napoje. Tym razem nie czekamy na wieczór sportowy, myjemy się, robimy pranie i kima. Było tak duszno, że nie pomogło nawet otwarcie drzwi balkonowych i spanie na waleta, zmęczenie połączone ze złotym izotonikiem pozwoliło na szczęście szybko zasnąć, choć każdy miał już swoje bolące urazy, ja naramienny - Zielo ból dupy.
http://app.endomondo.com/workouts/576744022/677106...
http://app.endomondo.com/workouts/576816951/677106...
Kategoria Dłuższe trasy, Nad Bałtyk 2015
Wyprawa nad morze - dzień I
-
DST
109.22km
-
Czas
04:25
-
VAVG
24.73km/h
-
Kalorie 3871kcal
-
Sprzęt Bestia
-
Aktywność Jazda na rowerze
Preludium
Właściwie wyprawa ta miła więcej dziur niż ser szwajcarski. Niemożność spotkania się z Zielem, wiecznego mijania, sprawiła, że szczegóły dogrywaliśmy emailami i telefonami, jakbyśmy byli obcymi ludźmi dla siebie. Ale nie powiem, bardzo podoba mi się jazda na spontan. Działo się dużo, pamięć nasycona przeróżnymi wspomnieniami czy to z jazdy czy z samego już pobytu nad morzem.
Trasa zakładała, że wyznaczoną super trasą czyli ok. 444km przejedziemy w dwa dni. Na szczęście racjonalniejszy z naszej dwójki przeforsował pomysł 3 dniowy i chwała mu za to. Choć może przy innej pogodzie byłoby to jak najbardziej wykonalne. My rowerem z Zielonym w jedną stronę, a powrót z naszymi paniami samochodem, które nad morze wyjadą w piątek.
Trasa przejrzana na google street view nie zawsze była kolorowa, nie wszędzie wjechał pojazd z kamerą. Kolarzówki raczej nie nadają się do jazdy po piachach więc musieliśmy minimalizować takie odcinki trasy na rzecz ruchliwych dróg.
Dzień wyjazdu
Czwartek w pracy był ciężki - nie tylko wpływała na to pogoda ale także chęć rozpoczęcia przygody, pokonanie swoich słabości i lęków przed nieznanym. Wszystko to napędzało mnie strasznie, aż zwolniłem się z pracy wcześniej o pół godziny niż planowałem. Spakowany już oczywiście parę dni wcześniej tylko w najpotrzebniejsze rzeczy do małego plecaka, tak by nie dźwigać za dużo. Spotkanie u Zielonego, napotykam Łazarza - wrócił z tamtego świata

Ostanie sprawdzenie sprzętu i wyruszamy w kierunku Strzegomia na Olszany. Wszechobecny gorąc, woda wchodzi strumieniami, pierwsze kilometry idą bardzo szybko, choć już za Strzegomiem pierwszy raz jedziemy nie tą drogą co mieliśmy w planie i dokładamy sobie kilometry. W Legnicy wjeżdżamy w bardzo ciekawą dzielnicę, pracowałem kiedyś w tym mieście więc wiem, że patola goni patole i jeszcze największa populacja ulubionej mniejszości narodowej. W bramach siedzą zniszczeni życiem pijaczki, zaraz obok młodsi wydzierane "popki" nie widzący chyba, że kroczą w podobnym kierunku, coś tam chcą od nas, ciężko odczytać zamiary, uśmiechamy się i jedziemy dalej, trafiamy na odpowiedni wyjazd i ruszamy na Lubin. Wiadomka gdzie w mieście robimy postój, cel mógł być tylko jeden - burger :) dwa powiększone w cieniu idealnie napełniają żołądek, choć tego dnia dużo przed podróżą zjadłem posiłków. Zamawiałem nie w kolejce tylko przy ekranie i od razu wtopa, nie wydrukowało mi rachunku, numerku czy sam nie wiem czego. Ale nie było problemu, dogadałem się z załogą, większy problem to odebrane dwie szklanki za zestawy, których nie mamy gdzie włożyć. Po zarzuceniu pomysłem, razem postanowiliśmy, że oddamy szklanki obok stolikowi, typowej rodzinnie 2+1, dziecko wcześniej wypytywało mnie gdzie jadę. Z początku niechętnie chcieli przyjąć, jakby wietrzyli w tym jakiś podstęp ale potem znajdując wspólny "język" z głową rodzinny, przyjmują prezent, zapewniając, że wypiją z nich drinka za powodzenie naszej wyprawy. Lekki zmrok już dopada, po drodze nie natykamy się na wolne pokoje w wioskach, więc Zielony dzwoni na wcześniej zdobyty numer pokoi w Tarnówku, koło Polkowic. Pokoje zaklepane, informujemy, że nie wiemy o której dokładnie się pojawimy, i dobrze bo potem się okazało, że tego dnia ładnie pobłądzimy i w scenerii nocy przy akompaniamencie świateł zajeżdżamy na nasz nocleg.
Pani u której nocowaliśmy pasuję idealnie na profil psychicznego mordercy, ładny uśmiech, niepozorna, niska kobiecina niewzbudzająca podejrzeń. Wskazała nam pokoje i łazienkę. Na prośbę o odsprzedanie jakiejś wody stwierdziła, że w kranie woda idealnie nadaje się do picia, w zamian dała nam cały talerz ogórków z ogrodu :D

W sumie nie wiem po co pytałem o wodę skoro jak się potem okazało mieliśmy jej jeszcze trochę. Podzieliłem się ostatnimi łykami wody z bidonu, woda z sokiem. Siedzą przed Tv i zastanawiając się czy nie sprawdzić prawdziwość słów psychopatycznej właścicielki odnośnie wody, Zielu zapytuję mnie czy nie chce jeszcze wody. Okazało się, że miał w bukłaku. Dobry numer. Tak oto chciał mnie przechytrzyć, a to on był już na gorącym krześle za dwie pomyłki drogi (trzecia eliminowała z dalszej podróży) :P czekamy jeszcze na sportowy wieczór by oglądnąć coś o TdP, ja zasypiam w szybkim tempie na programie.
http://app.endomondo.com/workouts/576249914/677106...
Kategoria Dłuższe trasy, Nad Bałtyk 2015